niedziela, 13 kwietnia 2014

Wiosna, histeryczny powiał wiatr...

Dobry wieczór!


Nie wiem, jak dla Was, ale Wiosna to dla mnie dziwny stan. I nie mam tu na myśli tylko kapryśnej pogody (która ma coś z kobiety w kwietniu ;). To dziwny stan wewnętrznego rozbablania, rozmemłania, wydrapywania czegoś z siebie - siebie z siebie i wskrzeszania siebie na nowo.

To czas mentalnego przebudzenia i rozrostu witalnych sił. Po zamrażającej pogodę ducha zimie - roztapiamy swoje szczelnie zamrożone zwoje mózgowe, sercowe, uruchamiamy mięśnie. Chcemy oddychać głębiej, pić więcej, biec szybciej, kochać mocniej i śmiać się głośniej. I zaprosić innych do tego bachicznego tańca radości i uciechy.

I trochę ta Wiosna jest jak u Schulza. Zbiera się w sobie, aby wybuchnąć ostatecznie, rozlać się dookoła i wciągnąć innych w ten wir. Ale jest tylko Wiosną - trwa do czasu lata, a i wtedy mentalność przestraja się na inne fale. Nigdy nie przetransformuje się na cały rok (kalendarzowy, jak i mentalny) - i w tym cały jej urok... Fantomowa ból-radość z dotknięcia pierwszego promienia słońca.

(Mam nadzieję, że Wasze zmotywowanie z poprzedniego wpisu nie ustaje. Dorzućmy dzisiaj coś jeszcze.)


Poradnik korzystania z Wiosny(czyli wybierz swoje hasło i zaprojektuj swoją Wiosnę)

Uwaga! Przed przystąpieniem do wyboru hasła pamiętaj żeby oszczędzić Wiośnie swojej frustracji, swoich żalów, swojego bólu i wkurwienia, swoich obsesji, kompleksów, nałogów, niskiego poczucia wartości - słowem: wszystkich negatywów, które próbują zdominować Twoje życie. Nie, nie namawiaj do bycia hurraoptymistą, bo tacy ludzie wydają mi się podejrzani :>. Zostań sobą i żyj na swój sposób, a jak uda Ci się uszczęśliwić kogoś obok, to będzie super!

Jedźmy z tym koksem:


























Coś drgnęło i zrobiło się troszkę cieplej? Mam nadzieję, że tak :).
Ja wskakuję w buty i idę pobiegać 'wkoło komina.

A coś muzycznego podrzucę Wam później!

wtorek, 25 lutego 2014

Ogarnij się na Wiosnę!

Hej!

Dzisiaj wpis motywujący - jego celem jest zmotywowanie Was, czytelnicy, moim zmotywowaniem! Brzmi mętnie? Już tłumaczę ;)

Dzisiejsza inauguracja sezonu rowerowego!
Pewnie wielu z Was chociaż raz pomyślało: w tym roku zacznę uprawiać sport...! Rzucę palenie...! Zadbam o kondycję...! Nie będę takim leniem...! Nie martwcie się - od myśli do czynów droga wcale NIE jest daleka!

Każdy, kto choć trochę mnie zna, wie, że odkąd studiuję, to - niestety- jestem niczym dymiący komin fabryki. Taaak... papierosy, papierosy, papierosy. Doszłam do momentu, gdy paczka wystarczała mi na dwa, a nawet jeden dzień... Przeżyłam parę podwyżek (popalam od liceum). Wiele razy ogłaszałam: ,,od jutra nie palę" (oczywiście nikt nie wierzył), łykałam Desmoxan, fiksowałam, ryczałam, ale... niestety paliłam dalej. Stało się to uciążliwie dla mnie, domowników, rodziny czy znajomych. No i oczywiście uciążliwe dla mojego studenckiego portfela.

Krok pierwszy w drodze do sukces(ik)u



Dzisiaj mija trzynasty (oby trzynastka okazała się tą szczęśliwą!) dzień, gdy moich płuc nie wypełnia już nikotyna. Jasne, to DOPIERO trzynasty dzień, ale dla mnie AŻ. Dotąd wytrzymywałam średnio 6 dni. Decyzję podjęłam z dnia na dzień, nie stosuję żadnych wspomagaczy, typu: gumy, plastry, tabletki. Uświadomiłam sobie, że nie potrzebuję palić. Brzmi nierealnie? Ale tego - i tylko tego!!!- potrzebujecie: samoświadomości. Zrobiłam w głowie i portfelu bilans zysków i strat i tabelka strat była znacznie większa... Po pierwsze: zdrowie. Każdy palacz wie, jak to jest mieć popielniczkę w buzi; pękającą z bólu od nadmiaru fajek głowę; suchość w ustach. Po drugie: pieniądze (chyba nie trzeba tłumaczyć, jeśli już teraz papierosy oscylują wokół 14 zł). Po trzecie: kondycja (ach! te zadyszki!).

 Palenie papierosa to cały rytuał: ,,trzask" zapalniczki, przypalanie, pierwsze zaciągnięcie się, ten fajny ,,świderek" w głowie po pierwszej fajce. Wykombinowałam, że to odczucie po wypaleniu pierwszej, porannej fajki zamienię na jakąś czynność, która dostarczy mi podobnych wrażeń. I tak oto zaczęłam biegać - tak, JA, typ asportowy (jedynie rowerowy ;)! 

Krok drugi w drodze do sukces(ik)u


Zanim wyruszyłam na pierwszą biegową eskapadę zaczęłam... czytać. Wbrew pozorom bieganie to nie jest takie ,,hop siup"! Oczywiście na początku aby przebiec choć 30 s, musiałam nieźle się nasapać. Ale nie poddawałam się. Najgorsze w bieganiu nie jest bieganie, ale wyjście z domu! Jeśli wskoczę już w dres i buty, założę słuchawki, włączę stoper, to już zaczyna się fun. Kiedy biegniesz możesz przemyśleć wiele spraw, pozmagać się i ,,powalczyć" z sobą, posłuchać muzyki lub audiobooka (polecam łączenie dwóch aktywności w jedną ;) lub po prostu się wyłączyć. Poniżej wklejam 6-tygodniowy plan, który mam zamiar zrealizować. Biegam trzeci tydzień, 4 x w tygodniu, według wytycznych z tabelki. Tydzień trzeci, ale interwałowy trening opieram już na tygodniu czwartym - mój organizm sam mnie zaskoczył ;). Niestety, ale moja trasa wiedzie po betonie i prędzej czy później musiały pojawić się komplikacje. Uporczywe sztywnienie i ból w stopach, to jest problem, z którym zmagam się od tego tygodnia. Po paru minutach treningu nie czuję kostek i zaczynam ruszać się paralitka...Wiem, że powinnam zainwestować w amortyzowane buty, co zamierzam uczynić. Jeżeli to nie pomoże, to chyba konieczna będzie wizyta u lekarza. Dodatkowo 2 razy w tygodniu kończę trening na sprzętach treningowych w parku.

Czym byłoby życie bez roweru?!


Rower to chyba mój największy sportowy konik. Jeżdżę namiętnie: wiosną, latem, jesienią. Po ulicach, asfaltach, wertepach, okolicznych wioskach, wokół jeziora, na stację PKP. Prosto, krzywo, pod górkę i z górki. Uwielbiam czuć ten wiatr we włosach i delektować się dźwiękami z empetrójki podczas jazdy. Dodatkowo, pstrykam często zdjęcia, bo wolniejsza jazda odkrywa nam pełne szczegółów krajobrazy lub zjawiska. Niestety, mój sprzęt to typowy rower amatorski, dodatkowo miejski. Plan mam zatem taki: zajechać go, a potem rzucić się na jakiś wyższy modelowy level ;).

Dzisiaj odpaliłam mój rower i pojechałam...


...nad jezioro. A na tafli jeszcze lód!
 I wiecie co? Wcale do fajek mnie nie ciągnie... Za to nie mogę doczekać się jutrzejszego biegania :)
I pamiętajcie... to WY sami powinniście uwierzyć w swoje możliwości - nie dajcie się zniechęcić przez głosy niedowiarków!

To co wybieracie? Bieganie, rower, a może inne sporty?

Na zachętę odpowiednia muzyczka, przy której świetnie się i biega i jeździ (przetestowane na własnych bębenkach ;). Życzę owocnych odkryć sportowych i frajdy z treningów ;)!.

- soundtrack do genialnego filmu ,,Pi" Aronofskyego (uwielbiam jego filmy!)

- Turbodoładowanie ;>

* * *
Teraz czytam: Salvador Dali Myśli i anegdoty, wiersze Jacka Podsiadło, Gustav Meyerink Golem.

sobota, 11 stycznia 2014

Od-nowa. || Między nami Żydami.


Nastał nam nowy rok, alleluja. Wraz z nim mała istotka w moim umyśle poczęła krzyczeć, abym wreszcie ruszyła tyłek i zaczęła pisać. Cokolwiek.

No i powrotu odcinek drugi. Pisanie to dobry sposób, aby uporządkować sobie wszystko w głowie, poćwiczyć warsztat, ale też się zresetować.

Zaglądam smętnie czasem na poczytelnię, dzieło mych rąk i dyscypliny. Chęci do powrotu może i są, ale już chyba nie mam serca. Staram się wyciskać z doby jak najwięcej na czytanie i jestem zachłanna, toteż ograniczam się do krótkich komentarzy na lubimyczytać.

Chodzi mi parę pomysłów na tego bloga po głowie, ale chętnie poznam też Wasze propozycje, o czym chcielibyście, abym napisała.Postaram się uwieczniać tu większe zdarzenia, imprezy, oczywiście nie zabraknie tyglu kulturalnego (który chcę wzbogacić o filmy, muzykę i malarstwo), a może i na jakiś kącik kulinarny starczy miejsca ;). Kto tum wie, dużo zależy ode mnie i od wolnego (a co to jest?!) czasu.

Swoją drogą, czy ktoś z Was miałby pomysł na headline mojego bloga? Bo 'filolożka na wakacjach' straciło swój wydźwięk wraz z ostatnimi dniami lata.
_________________________________________________________________________________

Dziś chciałam Was zaprosić do zanurzenia się w peryferyjne klimaty.

Mała zagwozdka: z jakiego filmu pochodzi ten kadr?

Żydzi są ludem, który od dawna mnie ciekawi, zwłaszcza od strony prozy autorów żydowskiego pochodzenia. Anegdotycznie powiem, że zostałam swego czasu ,,posądzona" o solidaryzowanie się z Żydami (jakoby na ten fakt miał wpłynąć mój kapelusz, który dodał-li mi semickich rysów twarzy, hi hi).

W końcówce starego roku wplątałam się totalnie zwojami mózgowymi w prozę Bruno Schulza, jego Sklepy cynamonowe, Sanatorium pod klepsydrą i inne fragmenty.

Uwodzicielski Bruno.
Z Brunem zapoznałam się już 4 lata temu, w ostatnim roku liceum. Zabawne, że w początkach działalności poczytelni oceniłam książkę na zaledwie 6 (!), ale fakt faktem - pogmatwał wówczas moje pojmowanie literatury i trudno było mi przebrnąć przez jego opowiadania. Czułam się wtedy przygnieciona, obarczona postrzeganiem świata, którego ja nie potrafiłam za pomocą moich zmysłów wykreować. Człowiek na każdym etapie życia dorasta do nowych form literatury, z każdym rokiem przemielonych przez oczy liter wzbija się wyżej. Tym razem z Brunem po prostu ,,leciałam".

Dziś, mając za sobą dwa bardzo-rozsadzające-czaszkę-i-pojęcie-o-literaturze- lata filologii polskiej, a będąc na półmetku roku trzeciego, lektura szła błyskawicznie i doprowadziła do uwolnienia się z mojej psyche uczucia, które najbardziej uwielbiam podczas czytania: coś na kształt idealnej harmonii pisma z jaźnią czytającego, z jego poglądami. Ooo tak, poprzez czytanie zdecydowanie można dotknąć drugiej strony lustra! Zdaje mi się wtedy, że dotykam kosmosu, a w mej głowie następuje wielki wybuch. Oj, rzadko zdarza się taka ekstaza czytelnicza, rzadko.

Na stoliki nocnym leży sobie jeszcze Xsięga bałwochwalcza Imć Schulza, za którą również się wezmę.

Pozostając jeszcze w obszarze literatury: wczoraj skończyłam czytać ,,Akacje kwitną" lwowskiej pisarki żydowskiego pochodzenia, Debory Vogel.

Pisarstwo Debory (mało obszerne) jest mało znane. Nic dziwnego, nawet ja, jako studentka filologii polskiej, będąc bliżej różnych peryferyjnych klimatów, dopiero teraz się z nią zapoznałam.

Przyjaciółka Bruno Schulza (i niedoszła żona), muza Witkacego. W swojej karierze artystycznej podjęła trudną próbę pisania w język jidysz - chociaż jej rodzina uważała go za mało pociągającą gwarę.

Była prekursorką gatunku literackiego - montażu. Łączyła z sobą losy zbiorowości - bez uwzględniania jednostkowości - i absurdalne, niepasujące (z pozoru) do siebie elementy, przyrodę. Np. przemarsz armii koreluje z kwitnącymi kwiatami, a budowa stacji kolejowej jest polem do refleksji nt. ludzkiej duszy (metalowej, stalowej i tej z paper marche). Stanowczo odcinała się od surrealizmu (jej twórczość jeden z krytyków nazwął quasi-surrealizmem), opowiadając się po stronie konstruktywizmu. Fascynował ją geometryczny widok świata, bo w poziomach i pionach człowiek nie czuje się tak samotny.
Debora Vogel, zaginiony pastel St. I. Witkiewicza,
1929 lub 1930 r.

Trudno z początku było mi przebrnąć przez jej opowiastki. Ta buchająca, ożywcza przyroda i nagle... techniczne materiały. Smutna to książka, melancholia kapie z każdej strony. Sama autorka wybrała los samotniczy, czy to ze względu na wybór jidysz jako medium, czy poprzez odmowę w czasie wojny, aby przenieść się na aryjską stronę...

* * *
Z internetu wyłowiłam (kolejny dowód na to, że przypadki nie istnieją!) swoisty soundtrack do powyższych lektur. Proszę Państwa, oto The Cracow Klezmer Band i kompozycja z ich płyty Sanatorium under the sign of the Hourglass: >>klik<<. Przepyszne smyczki grają na nerwowych strunach, aż miło! W ogóle cała płyta utrzymana jest w tonie żydowskiego wykopu i dla miłośników muzyki klezmerskiej kompozycyje są niczym zapalenie świeczek nad menorą alias wisienką na torcie ;).

Badając rodzime podwórko, od niedawnego czasu katuję Kayah i jej płytę Transoriental Orchestra. 
Poprzez dwu-albumowy krążek badamy muzycznie wędrówki Żydów po Europie i Bliskim Wchodzie. Przyznam się, że Kayah kojarzę przede wszystkim z jej sztandarowych hitów- Prawy do lewego czy Supermena. No, i z duetu z Bregovicem, rzecz jasna. Na tej płycie, wydanej w ubiegłym roku, wokalistka wplątuje swój głos w tygiel językowy. Znajdziemy tutaj kompozycje tradycyjne, ale i nowe. Kaśka śpiewa w językach: ladino, jidysz, arabskim, hebrajskim, macedońskim, romskim i polskim.

Proszę samemu posmakować, gorąco zachęcam:






Pozdrawiam!

* * *


Teraz czytam: George Wells Wojna światów.

piątek, 26 lipca 2013

Sława!

Aloha!

Siedzę sobie lekko wstawiona po winie, bo rodzinka się zwaliła i skrobię, chociaż powinnam sprzątać dom, aby na jutro wszystko było tip-top. Ale spokooojnie, jeszcze cały dzień.


Tytuł notki to okrzyk/ wezwanie/ odezwa Słowian, tudzież Sławian. Będąc pod wpływem Szukalskiego i jego Kraka, syna Ludoli napatoczyły się w zeszłą niedzielę (tj. 21.07.13) obchody 50-lecia istnienia rezerwatu archologicznego w Gieczu. Ze Środy to zaledwie jakieś 15 min drogi, więc wpadłam. Obejrzałam muzeum, porobiłam parę fotek zanim padł aparat, obejrzałam inscenizację oraz porozmawiałam ze snycerzem, od którego kupiłam pięknego Światowida. Było całkiem sympatycznie. Słowiańskie klimaty kręcą mnie od czasu festiwalu folkowego w Krotoszynie, który niestety upadł :(. A szkoda, bo to była fajna impreza z wieloma gwiazdami z całego świata, no i ZA DARMO. Nigdy nie zapomnę koncertu Gipsy.cz czy też Russkaji.


Foteczki z Giecza: (zdjęcie czwarte exlibris!)





A ja idą moje postępy odnośnie poprzedniej notki? Na lubimyczytać usunęłam zaledwie z 30 parę książek z biblioteczki, które chcę przeczytać. Cóż z tego, że nadal mam ich ponad 300? Ale przynajmniej ich liczba nie przekracza tych przeczytanych :p. Z półek uzbierałam stosik do odłożenia na miejski regał, załatwię to przy okazji. Postanowiłam też nie kupować nowych książek, póki nie przeczytam tych, które leżą odłogiem na półce (a zajmie mi to ze 100 lat...). Będę jedynie przygarniać z MiRKa.


Z filmwebem dałam sobie spokój, niech sobie te filmy, które chcę obejrzeć leżą odłogiem. Książki to istotniejsza sprawa.

Ciuchy... Zrobię dopiero przegląd, już wiem, że coś tam wystawię na szafie, wtedy zapodam linka, może komuś coś się spodoba, opchnę chociażby za darmo :).

Ale jest postęp! Przejrzałam skrzynki mailowe i niemal wszystko pousuwałam. Była kupa śmiechu - stare maile i inne pierdołki. Ech, wspomnienia.

Ale zrobiło się w mojej głowie jakby jaśniej, przejrzyściej. I to lubię.

Dziś nie mam czasu na jakiekolwiek głębsze przemyślenia, następna notka pewnie ukaże się po imprezie z fotkami :).




Na zakończenie chciałam podzielić się z Wami totalnie zakręconym serialem animowanym, który obecnie katuję (zaczynam drugi sezon). Nosi on nazwę Adventure Time! (Czas na przygodę!) i jest prześmieszny. Każdy odcinek trwa tylko nieco ponad 10 min, ale uzależnia oczywiście. Jeśli chcecie się pośmiać i odprężyć, to polecam serdecznie. I kto powiedział, że bajki są tylko dla dzieci?

Parę dialogów:

- Ja i moje wnętrze - najwięksi szpiedzy i krynica wiedzy! :D
- To jest chore, ale słodkie!
- Jeśli czegoś nie umiesz to pierwszy krok żeby zostać w tym mistrzem.

Specjalnie dla Was odcinek o Ricardio
Enjoy i pozdrawiam!


* * *
Teraz czytam: nadal Świetlicki, zmierzam do końca pierwszego tomu.

Mjuzik: Coldplay!

PS. Wkurza mnie to bawienie się z html'em na tym blogu. Trzeba będzie sobie poprzypominać znaczniki, damn.

piątek, 19 lipca 2013

Mniej nie znaczy gorzej! - czyli o życiowym minimalizmie.

Do dzisiejszej notki natchnął mnie artykuł z majowego Twojego Stylu traktujący o minimalistycznej egzystencji. Sama nieświadomie żyję tak już wiele lat, intuicyjnie hołdując tej zasadzie. Hmmm... może nie aż tak nieświadomie, bo wolę czas i pieniądze spożytkować w rozsądny sposób. Jaki? Zapraszam do notki :).

Żyć lepiej (mam na myśli tutaj komfort psychiczny a nie status materialny), bardziej świadomie i... oszczędniej. Nie będę tutaj przytaczać definicji minimalistycznego życia, bo zainteresowani sami na temat znajdą informacje w internecie czy prasie. Skupię się na moich odczuciach i moim stylu życiu.
Mieć czy być? W konsumpcyjnym społeczeństwie nam - chciałoby się rzec - świadomym jednostkom odbiera się prawa do głosu, wyrażania pragnień i marzeń. Po co mamy zastanawiać się czego tak naprawdę chcemy, skoro jednym kliknięciem pilota szklana puszka serwuje nam ,,życie naszych marzeń"? Obłudny wrzask reklam podpowie nam gdzie kupić jeansy, książki i jaki zjeść dzisiaj jogurt, chociaż wcale truskawkowego nie lubimy. Koleżanki, znajomi odbywają modne tzw. ,,wojaże" (chociaż to nie wiele ma wspólnego z celebrowaniem chwil) do egzotycznych państw i zakątków świata. Bo modnie. Bo jest czym zabłysnąć, pochwalić się. Bo trwamy w blasku uznania choć chwilę, ale potem w samotność przygryzamy wargi i spłacamy kredyt albo chwilówkę zaciągnięte na ,,wakacje marzeń". Czy to ma sens?

Poczuj się wolny w swojej głowie

Wolniejsze i spokojniejsze życie wiąże się z higieną psychiczną. Czego zatem nie warto robić?
Rozdrapywać rań i odtwarzać nieprzyjemnych momentów. Wiadomo, każdy z nas poniósł przynajmniej jedną porażkę w sferze uczuciowej, towarzyskiej. Powtarzanie w kółko beznadziejnych sytuacji i gdybanie o możliwości zmiany zdania jest kompletnie bez sensu. Czasu nie cofniemy. To takie lekcje od życia. Wszystko przecież jest ,,po coś". Także porażki, bo potrafią wiele nauczyć.
Przez nasze istnienie przenika wiele innych istnień ludzkich, ale czy konieczne jest, aby mieć 300 czy 400 znajomych na facebooku? Ochoczo dodajemy kolejne twarze, chociaż zamieniliśmy z nimi dwa zdania na dość kiepskiej imprezie.
Wskazówka jest prosta: otaczaj się ludźmi, którym ufasz. Warto utrzymywać relację z kilkoma zaufanymi przyjaciółmi niż z tabunem nic nieznaczących w naszym życiu ludzi. Jak to wygląda u mnie? Od podstawówki mam tę samą przyjaciółkę, której ufam najbardziej na świecie. Zaraz po niej plasuje się mój chłopak - też wielki przyjaciel, bo od tego się wszystko zaczęło. A reszta? Paru uczelnianych znajomych i całe tabuny koleżanek i kolegów, którzy przewinęli się przez moją egzystencję i odfrunęli. Żadnych sentymentów, chociaż jasne - z niektórymi mam sporadyczny kontakt lub wręcz rytuały co kilkuletnich spotkań. Wierzę jednak, że jeśli mam się z kimś spotkać jeszcze w życiu, to po prostu to się zdarzy. Znajomi odchodzą i przychodzą. Wzbogacają nasze życie, ale jeśli miałabym utrzymywać kontakt ze wszystkimi, to nie miałabym czasu na codzienne funkcjonowanie.
Jakiś czas temu usunęłam facebooka i poczułam się wolna. Założyłam go znowu, głównie z powodu forum mojego kierunku studiów. Liczba moich znajomych? Nie przekroczyła trzydziestki.

Poczuj się wolny w swoim mieszkaniu
Sterty gazet i książek, których nie zdążymy przeczytać; filmów, których nie obejrzymy; ubrań, których nie założymy. Dziesiątki tandetnych figurek z wakacji, kwiatuszków, pluszaków etc. Ludzie mają skłonności do zamieniania swojego mieszkania/ pokoju w istną graciarnię. I przestrzeń zaczyna się zmniejszać, bo w pomieszczeniu jest więcej rzeczy, a mniej nas.

Moje wskazówki:

1. Ubrania
Co jakiś czas przeprowadzam remanent swojej szafy (wiekowej, po babci zresztą. Recykling, ot co!). Ubrania, których w ogóle nie używam próbuję sprzedać na szafie. Resztę odnoszę do Caritasu (nie wierzę w pojemniki do ubrań wystające zza bloków) lub rozdaję rodzinie, zjaomym. Od razu przejrzyściej!
Nie ukrywam, a więcej - jestem zadowolona - że ubieram się w lumpeksach od czasów bodajże gimnazjum. Za parę złotych mogę wyszperać bluzkę z metką H&M, czy nietuzinkową spódnicę. Nie interesują mnie metki, nie kupuję w galeriach i sieciówkach. Trzymam się jednak zasady: żadnej bielizny i butów z lumpeksów. Buty zazwyczaj nabywam po przecenach lub na rynku. Nie mam trampek Conversów i nie płaczę z tego powodu. Moje najdroższe buty to glany i martensy (ale nie dra Martensa). Bieliznę kupuję od lat od zaufanej sprzedawczyni na rynku. Jedyne, co kupuję w tzw. ,,normalnych sklepach" to jeansy. Mam dwie pary, a cena od sztuki nie przekracza 100 zł.
Co z dodatkami? Paski, torebki, apaszki? Również lumpeksy. Mam jednak słabość do kolczyków i na nie nigdy nie żałuję pieniędzy (oczywiście w rozsądnej cenie). Dzięki temu mam fajne ciuchy za mały pieniądz i resztę gotówki na koncie. Niekiedy znajomi nie chcą wierzyć, że tak można ubrać się w lumpeksie. A jednak można!

2. Książki, filmy, muzyka i inne przedmioty oraz bibeloty

Od razu zaznaczam, że mam drobny problem z książkami. Tym bardziej, że jestem polonistką i kocham czytać. Staram się być na bieżąco, ale sporadycznie chodzę do empiku (raczej popatrzeć i zapamiętać tytuły). Od czego biblioteki? Wydziałowa, Uniwersytecka, Miejska... O wiele ciekawych woluminów wzbogaciła się moja kolekcja poprzez miejskie regały i book crosing.


Reguła jest prosta: bierzesz dowolną książkę i przynosisz swoją. Ostatnio przy placu Wolności w Poznaniu znalazłam np. Biesy Dostojewskiego.
Z nami polonistami jest taki problem, że chcemy przeczytać absolutnie wszystko. Co oczywiście nie jest możliwe i niekiedy z bólem serca trzeba smętnie ominąć jakąś książkę na półce, mimo medialnego szumu. Wiele razy bowiem okazuje się, że owy bestseller to zwykła chała.
Mój plan zatem: przejrzeć książki na półkach i powynosić zbędne do miejskiego regału. Przejrzeć też stronę lubimyczytać i pozaznaczać te pozycje, które naprawdę chcę przeczytać.
Co do czasopism - nie kupuję, od wielu lat moja ciocia przekazuje swojemu sąsiadowi i mi gazety. Dzięki temu mam dostęp do świetnych artykułów za darmo. Czytam Głos Wielkopolski na sobotę-niedzielę od lat (tę akurat kupuję), tak jak i Twój Styl, Pani oraz Vivę.

Z filmami nie mam problemu, bo książki górują oczywiście. Staram się umiarkowanie być na bieżąco, oglądam to, co mnie interesuje. Głównie kino noir, cenię niezależne i ambitne produkcje (w dużej mierze polskich reżyserów. Kieślowski!), ostatnio trochę gore i wiele, wiele innych gatunków. Zdarza mi się parę lat po głośnej premierze oglądać dany film za darmo online, tak jak przykładowo teraz wałkuję Nolanowskiego Batmana. Staram się nie zabijać czasu amerykańskimi serialami, choć wiem, jak uzależniają. Mnie do reszty zdołał wciągnąć Dexter. Do kina wybieram się parę razu do rokunna to, co naprawdę jest warte uwagi.

A to, co oglądam możecie zobaczyć na filmwebie.

Płyt CD mam niewiele. Za to wiele pościąganej muzyki, na którą nie starczy mi życia. Chcę zatem przejrzeć foldery i powyrzucać niesłuchane dyskografie zespołów etc. Od lat jestem wierna kilkunastu zespołom, co nie znaczy, że zamknięta na nowości.

A słucham sobie na laście.

Bibelociarnia. Wakacje, wyjazd i już zanim się zorientujemy kupujemy jakąś tandetną figureńkę, która smętnie sterczy potem na półce. I na co to komu? Z wyjazdów przywożę kolczyki i... zdjęcia. Po stokroć wolę to niż odpustowe, jarmarczne ,,ozdóbki".

3. Sprzęt elektroniczny


Telewizji nie oglądam od gimnazjum. Jeśli już zdarzy mi się zasiąść przed szklanym pudłem, to na konkretną audycję czy film. Z reguły wybieram takie kanały jak: TVP Kultura, Kino Polska, Ale kino, HBO itd. Zdarza się to jednak niezmiernie rzadko.

Mojego laptopa kupiłam po maturze za własne pieniądze. Co tu kryć - sypie się, siada bateria, ale póki nie wyzionie ducha, nie kupię nowego, mimo iż nie jest ultracienki i supernowoczesny. Głośniczki małe i tanie, ważne aby grały.
Co do gier: gram tylko w Simsy, więc odpada problem konsol, xboxów etc. No dobra... w dzieciństwie byłam zakręcona na punkcie pegasusa, no ale to syndrom lat 90. ;)

Ostatnio zakupiłam aparat fotograficzny z powodu zgubienia mojego uszkodzonego staruszka (działał jeszcze, jak się go posklejało taśmą, chlip...). Nikon Coolpix czerwony. Rozsądna cena i dobra jakość zdjęć. Nie potrzebuję modnej lustrzanki, aby cykać zdjęcia z trybu automatycznego. I tak nie umiałabym go obsłużyć. Fotografką jestem amatorką i głównie uwieczniam ważne dla mnie chwile. Jedyna fanaberia tego aparatu to ekran dotykowy - wahałam się, ale przeważyła wyższa jakość zdjęć niż u innego aparatu.

Telefon? Samsung jakiś tam, szary. Spokojnie, spokojnie, ma aparat i kartę pamięci, aż tak archaiczna nie jestem :). Jednak żadnego ekranu dotykowego, bo one mnie irytują i nie nadążają za moimi opuszkami palców. Hołduję przekonaniu, że telefon służy do dzwonienia i wysyłania smsów, a nie do lansu i bansu. Do zdjęć mam aparat fotograficzny.

Oczywiście nie rozróżniam iPoda od iPada, mam małą wysłużoną empetrójkę i grunt, że chodzi. Tak samo przeciwna jestem czytnikom książek. Ech... to już nie książka pachnąca drukiem bądź wypożyczalnią, a parę megabajtów ją udającą. I zdania zmieniać nie zamierzam.

4. Kosmetyki


Pacykowanie inteligentne. Szczotka do zębów, pasta, krem do twarzy, balsam, krem do rąk, fluid, puder, tusz do rzęs, kredka do oczu, rzadko eyeliner, waciki, płyn do demakijażu, szampon, odżywka, żel pod prysznic i do higieny intymnej, maszynka i pianka do golenia, dwie buteleczki perfum, antyperspirant. Obowiązkowo czerwona pomadka. Kupuję w Rossmanie i Biedronce i to nie jakoś super drogo. No.. lubię obniżki :). Do kosmetyczki nie chodzę, a u fryzjera byłam blisko rok temu w sierpniu, by zgolić się niemal na łyso. Od tego czas zapuszczam własne włosy.
Ach, jedyna słabość - multum buteleczek z lakierami do paznokci. Ale któraż kobieta nie lubi mieć kolorowych pazurków?

5. Jedzenie i pochodne


Jem prosto, smacznie, tanio i rozsądnie. Jakieś tam Biedronki i inne stonki. Przez rok byłam wegetarianką, ale odkąd popsuła mi się krew - zrezygnowałam. Etap głodzenia się i drakońskich diet mam już za sobą. Akceptuje się taka jaka jestem ze wszystkimi słabościami. Mam słabość do słodyczy i potrafię z lekkim sercem wydać 12 zł na wielką czekoladę. Jak już być uzależnionym, to z klasą! Nie jestem specjalnie eko i specjalnie slow, nie trzymam ścisłego reżimu godzin. Jestem głodna, no to jem. Nie odmawiam sobie niczego, jedynie biorę mniejsze porcje. Mam swoje ,,fazy": w podstawówce na gumy kulki, chipsy czy zupki chińskie, na pierogi z mięsem z Biedronki czy mleko w tubce (z kotem na etykiecie najlepsze!). Teraz na Laysy Chilli. No cóż zrobić no. Jednak trzymam stałą wagę od paru lat, bo wszak jemy, żeby żyć, a nie na odwrót.

Alkohol kupuję w cenach normalnych. Piwko, czasem wino. Wódki nie piję. Czasem zaszaleję i kupię w barze drinka za 12 zł, ale to musi być np. drink After Sex!

Papierosy palę nałogowo. Od roku. Możecie się oburzać - wy, przeciwnicy i czciciele zdrowego trybu życia. Palę, bo... lubię. Bo jest czym zająć ręce. Bo lubię zapach tytoniu. Bo nie wyobrażam sobie piwa bez papierosa. Bo nie wyobrażam sobie brak papierosa na dzień dobry i dobranoc; przed jedzeniem i po; przed pociągiem i po; bo nie wyobrażam sobie sesji egzaminacyjnej bez tytoniu!; etc., etc. Sami wiecie. Odkąd jednak cena papierosów przekroczyła granicę absurdu uruchomiliśmy z ojcem domową wytwórnię tytoniu. To znaczy on skręca, a ja palę :). I taniej, a do jakości można się przyzwyczaić. Wcale zła nie jest.

6. Środki lokomocji


Prawa jazdy nie mam, bo nie mam samochodu. Bezsensem dla mnie jest robienie go bez własnego auta. Zresztą kiedy miałabym nim jeździć? W roku akademickim poruszam się pociągami i autobusami. Wiosną i jesienią drałuję z domu na stację rowerem. I na zakupy. I pojeździć sobie ot tak. Rower, rower to jest to! Nie wiem jednak jakiej on firmy, ważne, że jeździ. Trochę piszczą mu hamulce, ale za to ma koszyk na książki czy zakupy. Oczywiście chciałabym takie oto cacko:



ale po pierwsze nie wydam na niego 2 tys. złotych, a po drugie zajeżdżę najpierw mój do jego rowerowej śmierci. Amen.
Chociaż coś, czego brakuje w moim rowerze to ta osłona na koła, bo spódnicę muszę zadzierać jak ta wiejska baba z obawy przed wkręceniem jej w szprychy.

7. Inne


Czyli inne pierdołki.

Segreguję śmieci; stare kserówki odwracam i piszę na drugiej stronie; przelewam wodę z dużej butelki do małej, by nie marnować pieniędzy na napój na cały dzień poza domem; nietrafiony kosmetyk sprezentowany mi bądź sam przeze mnie kupiony oddaję innej osobie itd.






* * * 
To już koniec moich wywodów na temat minimalistycznego życia. A Wy, co o tym sądzicie? Mam nadzieję, że moje porady zachęcą Was do bycia, miast posiadania

Pozdrawiam serdecznie!

* * *
Teraz czytam: Stephen King Dolores Claiborne.

I coś do posłuchania: moja kapela numer 1! Pewnie kiedyś o nich napiszę notkę :).